ROZDZIAŁ 1 (WYJĄTEK)
Alais biegła korytarzem prowadzącym do komnat Adalsteina. Nie miała pojęcia, czemu to robi, czuła tylko, że musi tam iść. W połowie drogi posłyszała wolne, żałobne bicie dzwonów. Złowróżbny głos spiżowych zwiastunów śmierci zdawał się wprawiać w drżenie mury zamku i serce Alais. Przed apartamentem zebrała się już spora grupa zakonnych rycerzy, a wewnątrz było ich jeszcze więcej. Przygnębione, blade oblicza mężczyzn i wylęknione szepty stwarzały pełną napięcia, ponurą atmosferę, lecz Alais nie zważała na to.
– Przepuśćcie mnie! – wołała, przepychając się przez tłum, oni zaś rozstępowali się bez słowa przed Wysoką Strażniczką.
W sypialni wokół ogromnego łoża stało kilku spośród najwyższych dygnitarzy Templum. Mimochodem zarejestrowała obecność Galfrida de Castelar i starego pana Van Sogne. Nie obeszło jej to. Przypadła do łoża, przy którym klęczał, szlochając, chudy mnich-kapelan.
Ciało Adalsteina spoczywało nieruchomo, jego długie, smukłe palce wciąż kurczowo ściskały brzeg futrzanego pledu, twarz wyglądała niczym woskowa maska o rysach tak zmienionych cierpieniem, iż niepodobnych do tego, czym były przedtem. Alais w rozpaczy wyciągnęła rękę i położyła ją na dłoni zmarłego, zimnej i sztywnej. Jad klątwy, który wyczuła poprzednim razem, ulotnił się, a razem z nim życie. Wsłuchiwała się, próbując pochwycić choćby najsłabsze drgnienie. Nic. Adalstein nie żył; był tak martwy, jak tylko martwym może być człowiek.
Dopiero gdy go dotknęła, do Alais dotarło z całą ostrością, że opuścił ją na zawsze. Nie ma już tego giganta woli, z którym była związana silniej i który wywierał na nią wpływ potężniejszy, niż sobie dotąd uświadamiała. Nie ma już opiekuna, ukoiciela pożerającego ją bólu. Odszedł, zabierając z sobą jej pamięć. Oczekiwała, iż wraz z jego zgonem przypomni sobie to, co tonęło we mgle, ale tak się nie stało. Od powrotu z Anabrekki minionego lata faktura zdarzeń rwała się, podziurawiona niczym sito, i jedynie nieliczne momenty wyłaniały się z pomroki jak samotne wyspy. Pomiędzy tymi wyspami nie odnajdywała żadnych konkretnych wspomnień, zaś ostatnie tygodnie były tylko snem bez snów, wegetacją w jakimś odrętwiającym letargu. Magiczny narkotyk, który powodował ów stan, stracił moc, znikł w cieniu śmierci kryjącym duszę Adalsteina, lecz skutki jego oddziaływania okazały się trwałe, więc oprócz bólu będzie musiała zaakceptować również to, iż część jej życia – niewielka, ale jednak – pozostanie dla niej tajemnicą. Co się wówczas wydarzyło? Czy było to coś istotnego, coś, co należałoby lub warto pamiętać? Pewnie nigdy się nie dowie…
Klęczący przy łożu mnich gadał i gadał, zalewał ją potokiem słów. Alais zmusiła się do słuchania go.
– Och, szlachetna pani! – mówił tonem żałosnej skargi. – Wezwano mnie dla namaszczenia konającego olejami świętymi, lecz ledwie umoczyłem palec w ampule, on oddał ducha i nie zdążyłem dopełnić sakramentu. Nieszczęsny pan! Nie wyspowiadał się przed śmiercią, nie przyjął świętej komunii. Spóźniłem się z ostatnią posługą. Gdyby nie Thorunn Brakk, ta diabelska wiedźma, która pilnowała go dniem i nocą, nie skonałby bez pojednania się z Bogiem. Teraz trzeba nam się modlić – o, jakże gorąco modlić! – by Wszechmogący zmiłował się nad jego duszą. – Po zapadniętych policzkach mnicha ciekły łzy, wstrząsało nim łkanie. Raz po raz uderzał się kościstą pięścią w wątłą pierś, jak gdyby chcąc sam siebie ukarać za niewywiązanie się z obowiązku. – Och, czemuż nie przeciwstawiłem się czarownicy, czemuż nie wdarłem się tu chociażby siłą, żeby ratować duszę pana przed wieczystym zatraceniem? Kiedyś Bóg mnie osądzi za moje tchórzostwo i niedostatek gorliwości!
– Nie oskarżaj się, ojcze – Alais próbowała pocieszyć labiedzącego kapelana. – Wszak nie jesteś jedynym duchownym w Isengranie, a żaden inny też się nie poważył… Zresztą… – dodała, kręcąc głową – nie wiem, czy moglibyście jeszcze cokolwiek dla niego uczynić. Być może na wszystko już było za późno…
– Masz na myśli, pani, że Wielki Mistrz umierał przeklęty? – spytał mnich z drżeniem w głosie. – Tak, to fakt, lecz niezmierzone jest miłosierdzie Boże…
– Ale nie dla tego, kto go nie chce, prawda?
– Nie, nie dla tego – odparł poważnie i zamilkł. Nie miał odwagi zagłębiać się w rozważanie, czy zmarły Mistrz pragnął Bożego miłosierdzia. Pogłoski, jakie z gwałtownością pożaru zaczęły od paru godzin szerzyć się w pałacu, były zbyt przerażające, aby zastanawiać się nad ich wiarygodnością.
W tej chwili w komnacie znów wszczął się ruch. Do środka wszedł stangarholcki hersyr, głośno uderzając o posadzkę okutym końcem swej laski. Za nim postępował mianowany niedawno Marszałek Edgar Althor. Wszystkie oczy zwróciły się na syna Adalsteina, który skrzywił się i przytknął dłoń do nosa i ust, żeby osłonić je przed panującym w pomieszczeniu odrażającym zaduchem, dodatkowo spotęgowanym mdłą wonią wydzielaną przez palące się u wezgłowia łoża gromnice.
– Czy nikt tutaj, do cholery, nie wpadł na bardzo prosty i nieskomplikowany pomysł otwarcia okna? – burknął opryskliwie, szturchnąwszy laską kulącą się z boku kanoniczkę.
Służebna siostra natychmiast rzuciła się odmykać okna, natomiast zebrani zaszemrali zdziwieni. Takie zachowanie nie pasowało do pogrążonego w żałobie syna, stojącego u łoża zmarłego rodzica. Niektórzy jęli się obruszać, zgorszeni, lecz pozostali uciszyli ich ostrzegawczymi syknięciami. To nie była pora ani miejsce na zadzieranie z człowiekiem, który być może wkrótce przejmie władzę w zakonie. Jako Yngling, miał na to największe szanse, większe niż ktokolwiek poza Kanclerzem, Kanclerza jednak nie było w Isengranie, więc rozsądek podpowiadał, by liczyć się ze stangarholckim hersyrem.
Harald tymczasem rozejrzał się, przelotnie zatrzymując wzrok na Alais, po czym skupił go na obliczu zmarłego. Wzdrygnął się lekko, przez jego rasową twarz przemknął skurcz jakby trwogi czy może obrzydzenia lub litości. Zawsze uważał, że kocha swojego ojca, lecz świeżo nabyta wiedza o nie znanych mu wcześniej rzeczach, ukazująca Adalsteina w całkiem nowym i raczej nie nazbyt pochlebnym świetle, coraz mocniej podkopywała synowskie uczucia Haralda, wprowadzając w nie zamęt nieufności, podejrzeń, żalu i pretensji. Uzmysłowił sobie, że chyba nie jest wybitnie zrozpaczony i że dominuje w nim gniew na wiodącego podwójne życie ojca. Mam podstawy, by mniemać, iż nie tylko uprawiałeś czarną sztukę, pomyślał ze złością, ale i działałeś na szkodę mojego związku z Alais. Byłeś samolubnym tyranem, który w swej obłąkańczej pysze nie dbał o nic prócz własnych celów i aspiracji. Piekielna Thorunn stanowiła dla ciebie idealne narzędzie, dopóki wasze interesy nie zaczęły się nawzajem wykluczać, i w ostatecznym rozrachunku to ona okazała się bardziej przebiegła i bezwzględna niż ty. Zniszczyła cię – ciebie, wielkiego Adalsteina! Kto by przypuścił, że tak marnie skończysz? Nie jestem pewien, czy potrafię cię opłakiwać, nie wiem nawet, czy chcę. Całe twoje życie było kłamstwem, a przez ciebie takie w rezultacie stało się i moje. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie, a ponieważ twoim orężem były intryga i magia, tego samego padłeś też ofiarą.
Jednak mimo wszystko żal mi, ojcze, tak strasznie mi żal, że nie mogę wylać dla ciebie szczerej łzy, ŻADNEJ łzy…
Harald oderwał wreszcie oczy od okropnej maski, w jaką agonia przemieniła piękną twarz Adalsteina. Przesunął wzrokiem po zgromadzonych wokoło rycerzach.
– Rozejdźcie się – przemówił nadspodziewanie stanowczo. – Kazałem zawezwać balsamistów. Kiedy przygotują ciało mojego ojca do wystawienia na widok publiczny, będziecie mieli pod dostatkiem okazji, by się gapić. No, na co czekacie? – dorzucił, gdy nikt się nie poruszył. – Sądziliście, że zrobię z siebie przedstawienie i będę tu szlochał i rozdzierał szaty? Acz kulawy, nadal jestem mężczyzną. – Zaśmiał się niemiłym, sarkastycznym śmiechem, podnosząc w górę laskę, jakby w salucie. – Widzicie? Nawet ona nie płacze – zatoczył łuk końcem laski i wycelował go w Alais, która patrzyła nań z niedowierzaniem.
– Dlaczego próbujesz nam rozkazywać, panie hersyrze stangarholcki? – wycedził Galfrid de Castelar, spoglądając na Haralda z otwartą wrogością.
– Ktoś musi, nie? – odburknął ten, po czym stuknął laską o posadzkę, na nowo się na niej wspierając.
De Castelar wyprostował się i przyjął pozę mającą wyrażać autorytet.
– Owszem, lecz w obecnej sytuacji to wyłącznie mój przywilej, jako Wielkiego Hersyra Templum. Póki kapituła nie obierze następcy zmarłego Mistrza, ja reprezentuję jego władzę.
– Dajże spokój, panie de Castelar – Harald lekceważąco machnął ręką. – Mój ojciec cię lubił, ale to nie znaczy, że teraz zakon powierzy ci władzę. Oczywiście wedle zasad oficjalnego protokołu zastępujesz Wielkiego Mistrza do czasu konklawe, jednak w twoim przypadku to funkcja czysto honorowa.
– Nie zgadzam się… – zaczął z oburzeniem protestować Castelar.
Kveldulf przerwał mu niegrzecznie:
– Przekonasz się o tym nader prędko, gdy tylko mój stryj wróci z Kyriane. Na razie zaś… władzę będę sprawował ja. Czy ktoś jeszcze chciałby zgłosić sprzeciw? – w tonie i spojrzeniu młodego Ynglinga było zawarte jawne wyzwanie.
Nikt się nie odezwał. Taki obrót sprawy nie był specjalnym zaskoczeniem, a Wielki Hersyr, pupilek Adalsteina, nie cieszył się mirem ani szczególną popularnością wśród współbraci, toteż nie kwapiono się stawać po jego stronie przeciwko dwóm bersekerem – synowi i bratu zmarłego. Rycerze pospuszczali głowy i poczęli rozchodzić się w milczeniu. De Castelar, upokorzony i wściekły, wypadł z komnaty, mamrocząc pod nosem niecenzuralne inwektywy pod adresem „bezczelnego kulawca”, który „pokazał rogi”.
– Haraldzie, co cię, na Boga, napadło? – Alais podeszła do niego, zmartwiona. – Dlaczego tak go potraktowałeś? Czemu w ogóle tak dziwnie się zachowujesz? To nie w porządku kłócić się nad śmiertelnym łożem nieszczęśliwego Adalsteina. Zawsze twierdziłeś, że nie interesuje cię władza, a nagle chcesz o nią walczyć?
Kveldulf zobaczył w jej oczach wyrzut i rozczarowanie jego postawą. Westchnął ciężko, znużonym gestem przeczesując dłonią włosy.
– Nie będę walczył o władzę, Alais – powiedział. – Zdam ją stryjowi z radością i ulgą, ale nie Galfridowi de Castelar. To człowiek słaby, kunktator, krętacz i intrygant, jak sama niegdyś słusznie zauważyłaś. Nawet w przeciągu kilkunastu dni, jakie upłyną do powrotu stryja, Castelar mógłby narobić nieodwracalnych szkód.
– Cóż takiego może zepsuć w parę dni? – spytała z powątpiewaniem.
– Jatvard z Gorum czeka na naszą odpowiedź odnośnie blokady Knarrarnes. Pewnie nie wiesz, że przyjechał do Isengranu w dniu, w którym zachorował ojciec. Nie zdążyłem ci o tym napomknąć, bo tyle się działo.
– Jatvard z Gorum! – Alais zmarszczyła brwi, bezskutecznie usiłując wydobyć z pamięci, czy coś wiedziała o jego przybyciu. – Jakiej odpowiedzi chce?
– Potem ci wyjaśnię. Chodźmy stąd i pozwólmy balsamistom zająć się ciałem.
Objął ją ramieniem. Obróciła głowę, by raz jeszcze spojrzeć na spoczywającego na olbrzymim łożu Adalsteina. Kapelan wciąż klęczał przy nim; zawodząco, na wpół śpiewnie recytował łacińskie modlitwy za umarłych.
– Może powinnam pomodlić się za jego duszę – rzekła z wahaniem.
– Przyjdzie czas i na to – Harald przejawiał jakieś niezwyczajne dlań zniecierpliwienie. – Chodźmy stąd – powtórzył, przynaglając ją do opuszczenia komnaty.
ROZDZIAŁ 10 (WYJĄTEK)
Po południu pogoda jeszcze się pogorszyła. Zrobiło się całkiem ciemno, a porywisty wiatr miotał tumanami mokrego śniegu, grożąc porozbijaniem szyb w pałacowych oknach. Framugi drżały i trzeszczały pod naporem wyjącej wichury. Ogień w kominkach źle się palił, wszędzie hulały przeciągi, w pomieszczeniach panował wilgotny chłód i śmierdziało dymem.
Asgeir zdumiał się niepomiernie, gdy powiedziano mu, że jakiś nieznajomy właśnie przybył do Isengranu. Kto podróżuje w taki czas? Gość domagał się posłuchania, twierdząc, iż koniecznie musi się z nim spotkać. „W sprawie niezwykłej wagi” – tak to określił, choć nie chciał wyjawić szczegółów nikomu poza samym Wielkim Mistrzem. Asgeira zaintrygowało, co też za sprawę mógł mieć doń obcy przybysz, a że był nieswój, podenerwowany i dziwnie niespokojny i potrzebował czymś się zająć, postanowił wysłuchać nie spodziewanego petenta.
Nie bawiąc się w przywdziewanie formalnego stroju, narzucił na siebie luźną, podbitą wiewiórczymi skórkami szatę i zszedł na dół, do jednej ze znajdujących się na parterze sal audiencyjnych, gdzie kazał wprowadzić gościa. W nie używanym ostatnio pomieszczeniu było zimno jak w psiarni. Służebny brat, pozapalawszy świece, spytał, czy rozpalić w kominku, ale Mistrz tylko machnął ręką, odprawiając go. Nie zamierzał tu długo siedzieć, a z ognia i tak byłoby więcej dymu niż ciepła.
Rozejrzał się, szukając wzrokiem przybysza. Średniego wzrostu mężczyzna, ni stary, ni młody, o nijakiej, pospolitej twarzy, stał bez ruchu przy krześle, wsparty dłonią o rzeźbiony zagłówek mebla. Nosił skromną brunatną suknię przepasaną rzemiennym pasem oraz wytarty, niegdyś chyba czarny, lecz teraz mocno wypłowiały płaszcz z kapturem, z którego na posadzkę ściekały krople wody. Asgeir nigdy wcześniej nie widział tego człowieka, zresztą gdyby nawet, z pewnością by go nie zapamiętał. Mężczyzna niczym się nie wyróżniał, wręcz trudno było sobie wyobrazić bardziej bezosobową aparycję.
– Kim jesteś i czego chcesz? – Wielki Mistrz od razu przeszedł do konkretów, darowawszy sobie wszelkie powitania tudzież towarzyskie uprzejmości. Gość nie wyglądał na kogoś znacznego.
Nieznajomy przez chwilę taksował go beznamiętnym, acz wnikliwym wejrzeniem.
– Witaj, Asgeirze – odezwał się w końcu głosem równie wypranym z wyrazu co jego fizjonomia. – Nie wiesz, kim jestem?
– Jak bym wiedział, tobym nie pytał, no nie? – Wielki Mistrz usiadł i założył nogę na nogę. Nie przypadło mu do gustu mdłe i jednocześnie nacechowane wyniosłością zachowanie mężczyzny. Za kogo on się, do czarta, uważa?!
– Przybyłem, ponieważ mnie potrzebujesz – oznajmił obcy.
– JA? CIEBIE? – Asgeir prychnął lekceważąco. To jakiś maniak albo wariat, pomyślał. Wstał, nie zamierzając kontynuować nonsensownej rozmowy.
– Owszem, potrzebujesz, i to bardzo – potwierdził nieznajomy. – Nazywam się Solmundar z Grjotgardu.
Asgeir zjeżył się. Tego już za wiele. Bezczelny przybłęda!
– Jaja sobie ze mnie robisz, zuchwały dziadu? – zawarczał. – Nie lubię takich dowcipnisiów.
– Przypatrz mi się – zachęcił przybysz. Głos mu się nagle zmienił, stał się głębszy, gardłowy, trochę chrapliwy. – Bacznie się przypatrz.
Przesunął dłonią od czoła do piersi i wyszeptał kilka niezrozumiałych dla Asgeira słów. Nijaka postać zafalowała, potem zaczęła się rozmywać, odsłaniając ukryte pod nią prawdziwe oblicze dziwacznego gościa. Wielki Mistrz cofnął się, potrącając krzesło. Widział Solmundara z Grjotgardu zaledwie raz, wkrótce po swym wstąpieniu do zakonu i tuż przed zniknięciem czarnoksiężnika z Isengranu, lecz rozpoznał go natychmiast: ta twarz z wysokim czołem, ostro zarysowanymi kośćmi policzkowymi, zagiętym niczym ptasi dziób nosem i przeszywająco badawczym spojrzeniem wąskich oczu była nie do pomylenia z żadną inną.
– Na zadek Lucyfera! – zaklął, zgoła niestosownie kreśląc na sobie znak krzyża. – Następny wszawy czarownik! Myślałem, żeś dawno sczezł, bękarcie Szatana! Powinieneś smażyć się w piekle, nie straszyć porządnych ludzi swoją zatraconą facjatą.
Solmundar się skrzywił.
– Z przykrością stwierdzam, iż nie jesteś dziś sympatyczniejszy niż kiedyś, Asgeirze – rzekł z przyganą. – I wciąż szkaradnie przeklinasz.
– Jak ci się nie podoba, to zatkaj sobie uszy – burknął Wielki Mistrz.
– Oj, nie kłóćmy się – czarnoksiężnik przybrał pojednawczy ton. – Przybyłem, bo twój brat wrócił. Potrzebujesz pomocy.
– Skąd o tym wiesz i jakim cudem zdołałeś się tu tak prędko zjawić? – zapytał podejrzliwie Asgeir.
– Umiem podróżować szybko, powiedzmy na skróty, zaś co do informacji – Solmundar wykonał nieokreślony gest – mam swoje źródła.
– I czego konkretnie chcesz?
– Pomóc ci odesłać Adalsteina w zaświaty.
– Tak? Sądziłem, że był twoim ukochanym uczniem – powiedział szyderczo Asgeir. – Powinieneś zobaczyć, co teraz potrafi. Będziesz z niego dumny.
– Posłuchaj – Solmundar westchnął i jął przechadzać się po sali. – Adalstein ma wybitny talent, ale posunął się za daleko. Od lat z troską śledzę jego poczynania. Nie wtrącałem się, bowiem dotąd nie zbliżył się do celu na tyle, by było to alarmujące. – Przystanął, powiódł wzrokiem po tonącym w cieniach sklepieniu, jakby szukając tam natchnienia, po czym podjął: – Ty i tobie podobni nienawidzicie magii i boicie się jej. Niepotrzebnie, dopóki służy ona poprawie komfortu życia. Oczywiście my, uprawiający czarną sztukę, rezygnujemy z niektórych rzeczy, na przykład ze zbawienia, lecz to nasz wybór. Preferujemy cieszyć się długim i szczęśliwym żywotem tu, w doczesności, zamiast w mozole zabiegać o pośmiertną nagrodę w enigmatycznym raju, jednak nie jesteśmy wyzuci z norm etycznych. Czarnoksiężnik czy czarodziejka nie kształcą się po to, żeby krzywdzić i szkodzić innym, aczkolwiek w uzasadnionych wypadkach kategoryczne działania są całkowicie dozwolone, natomiast rzeczywiście źle zaczyna się dziać wtedy, gdy adept nauk tajemnych traci umiar i wkracza na niewłaściwą ścieżkę, jak choćby niesławnej pamięci Hegg Van Heggstad, a obecnie Adalstein. To nie ja wbiłem im do głów szaleństwo, jakim jest chęć odpieczętowania Czeluści. Samodzielnie na to wpadli, powodowani zgubnym przerostem ambicji, który zachwiał ich perspektywą postrzegania świata. Jesteśmy jedynie ludźmi, wprawdzie umiejącymi omijać różnorakie mielizny ziemskiej kondycji, ale ciągle tylko ludźmi. Długowieczność, młodość, zdrowie, bogactwo, wpływy – oto przywileje maga. Fakt, korzystamy z wiedzy i pomocy demonów, jednak Adalstein przekroczył rozsądną granicę: sam stał się jednym z nich, wyrzekając się swego człowieczeństwa. Nie jest to bynajmniej kres jego aspiracji. On pragnie boskiej władzy. Jest opętany i to go zniszczy, lecz zanim pochłoną go siły, po które nieopatrznie sięga, wyniszczy najpierw wszystko wokoło. Dlatego musisz go powstrzymać. – Solmundar zamilkł.
Asgeir przyglądał mu się z zastanowieniem. Naszpikowany pokrętną argumentacją wywód czarownika raczej nie zaszczepił w nim przekonania do osób jego profesji, za to uwagi na temat brata były nader interesujące.
– Więc miałem rację – stwierdził. – Mój braciszek nie jest już człowiekiem, tylko parszywym demonem. I chce się dostać do Ekur, dlatego tak mu zależy na Wysokiej Strażniczce.
– Właśnie – podchwycił mag. – Tę dziewczynę trzeba koniecznie uwolnić spod jego oddziaływania. Kiedy Adalstein umarł od klątwy Thorunn Brakk, miałem nadzieję, że to koniec. Niestety, on nie dał za wygraną i wrócił, gorszy i bardziej niebezpieczny niż przedtem.
Asgeir zatarł ręce; humor mu się polepszył.
– Słusznie rzekłeś: potrzebuję cię – przyznał. – Od rana, odkąd zobaczyłem Adalsteina, głowię się, jak go unieszkodliwić. Spadasz mi z nieba, czarowniku.
– No, może niezupełnie z nieba – Solmundar uśmiechnął się kwaśno. – Z twoim bratem łatwo nie pójdzie, nie łudźmy się. W tej chwili Adalstein jest potężniejszy niż ja lub którykolwiek z moich kolegów po fachu. Dodatkowo dysponuje niewyczerpanym rezerwuarem mocy, mianowicie Wysoką Strażniczką.
– Co? – Asgeir był zaskoczony. – Ona go wzmacnia? W jaki sposób?
– Obcując z nim cieleśnie – wyjaśnił mag. – Naturalnie nie jest tego świadoma.
Asgeirem targnęła dzika zazdrość; przypomniał sobie poranną scenę w swojej sypialni.
– Nie bardzo rozumiem – warknął.
– To skutek pewnego skomplikowanego rytuału – rzekł mag oględnie, nie chcąc wdawać się w dyskusję o tajemnych arkanach z laikiem. – W jego wyniku została skażona córka Strażniczki.
– Nadal średnio rozumiem – nastroszył się Asgeir. Pasożytnicza relacja Adalsteina z Alais tudzież nurzanie jej niewinnego dziecka w czarnoksięskich brudach wydały mu się makabryczne i ohydne; tym goręcej zapragnął zapakować brata z powrotem do trumny – na amen, żeby powtórnie stamtąd nie wylazł.
– Nie pora na tłumaczenia – uciął mag. – Najważniejsze to odesłać Adalsteina. Wówczas więź między nim a Wysoką Strażniczką ulegnie zerwaniu. Dla niej nie będzie to miało żadnych dalszych konsekwencji, natomiast dziecko spróbuję oczyścić.
Solmundar pomyślał o małej dziedziczce Strażników Klucza. Drzemała w niej niesamowita moc, ale z jakichś powodów istota owej mocy była dla niego zagadką. Dziewczynka pozostawała niedostępna, nie mógł jej wysondować. Może osłaniał ją Ba’ al Zebul, któremu została poświęcona. Było jeszcze coś, co również mu umykało: ojciec dziecka. Nie potrafił dociec, kim on jest. Wiedział za to, kim nie jest, a na pewno nie był synem Adalsteina.
– Wobec tego, jak go odesłać? – zapytał niecierpliwie Asgeir.
– Jest jeden sposób – odparł czarnoksiężnik. – Przed laty byłem właścicielem potężnej broni. Ostrze nazwane Nadr, wykute przez starożytnych kowali i pobłogosławione przez pana mieczy, Gamerina, unicestwia demony.
– Więc na co czekasz?! – zakrzyknął porywczo Wielki Mistrz. – Użyj go!
– Kłopot w tym, że nie jestem już w jego posiadaniu – powiedział z żalem mag. – Utraciłem go podczas bitwy z Darkanami, gdy w Agdirze panował Adalgis. Nie walczyłem tą bronią przeciwko zwykłym ludziom, była w moich jukach w obozie. Darkanowie zdobyli obóz i miecz padł ich łupem.
– O, to wiekowy z ciebie człek, a nie wyglądasz na starca – parsknął Asgeir. Starał się trzymać fason, chociaż po grzbiecie przebiegły mu mroźne ciarki. – Adalgis był królem Agdiru ponad pięćdziesiąt lat temu.
– Nie o tym rozmawiamy – mruknął wymijająco Solmundar.
Asgeir wzruszył ramionami. Lepiej nie kopać za głęboko.
– Nie wiesz, gdzie teraz jest ten miecz? – spytał.
– Wiem. W Hladir, w Eidaskogu.
Asgeir aż podskoczył.
– Gdzie?!
– Przecież mówię, w Eidaskogu. Adalgis podarował go przodkowi obecnego pana na Hladir.
– Nie próbowałeś go odzyskać?
– Jakoś się nie złożyło – westchnął mag. – A teraz to ty musisz zdobyć miecz. Pomogę ci.
– Czemu ja?
– Ponieważ odtąd będzie twój. To cudowny oręż, przyda ci się.
– Dzięki, nie pogardzę.
– Zorganizujesz nam wizytę w Hladir?
– Z rozkoszą. – Wielki Mistrz oblizał wargi. – Co później?
– Pozwiesz Adalsteina i zabijesz, a przynajmniej zranisz. To wystarczy.
– Zwariowałeś?! – zaprotestował gwałtownie Asgeir. – Ja? Wykluczone! Nie zdzierżę ani minuty. Dzisiaj rano ten skurwiel tylko wyciągnął rękę i bez najmniejszego wysiłku cisnął mną o ścianę niby szmacianym workiem. Nawet nie musiał mnie dotykać!
Czarnoksiężnik roześmiał się sucho.
– Wierzę. Twoim zadaniem będzie skłonić go do uczciwego pojedynku. Oczywiście wtedy też byś przegrał, lecz Nadr da ci przewagę. Pokonasz demona.
Asgeir łypnął nań nieufnie.
– Nie nabierasz mnie? – spytał, unosząc brew.
– Po cóż miałbym to robić?
– Żebym zginął? – podsunął uczynnie Asgeir.
– Och, daj spokój – mag wydął usta. – Gdybym chciał się ciebie pozbyć, znam całą gamę najrozmaitszych metod nie wymagających takiego zachodu.
– A jaką będę miał gwarancję, że wygram pojedynek z Adalsteinem?
– Nadr nigdy jeszcze nie zawiódł.
– Zawsze może się zdarzyć pierwszy raz – upierał się Asgeir.
– Jesteś rycerzem, w dodatku bersekerem. Chyba ryzyko nie jest ci obce?
– Nie chodzi o mnie – żachnął się Wielki Mistrz, urażony sugestią, iż mogłoby zabraknąć mu odwagi, choć w głębi ducha nie kwapił się do walki wręcz z demoniczną wersją brata. – Ale jeżeli przegram…
– Nie przegrasz – rzekł Solmundar dobitnie.
– Jednak dlaczego ty go nie wyzwiesz? – indagował Asgeir.
– To marny pomysł – odparł poważnie czarnoksiężnik. – Mógłby się zorientować, a gdyby odebrał mi miecz, ponieślibyśmy totalną klęskę. Ciebie nie będzie o nic podejrzewał, bo wie, że nie masz pojęcia o magii. Wykorzystamy efekt niespodzianki.
– Skoro tak twierdzisz… – Asgeir przestępował z nogi na nogę, wreszcie zdecydował: – Zgadzam się, zrobimy po twojemu. Jutro przed południem skażę na śmierć wiedźmę i czarownika. Wyruszymy do Hladir, kiedy tylko dopali się stos. To widowisko, którego absolutnie nie mogę przegapić.
Solmundar popatrzył na niego z ukosa, krzywiąc się z niesmakiem.
– Nie bierz tego do siebie, przyjacielu – Asgeir, niezmieszany, wyszczerzył zęby w wilczym uśmieszku.
– Jesteś głupio zacietrzewiony, Asgeirze – powiedział mag, wolno cedząc słowa. – Z Gundemara d’ Ethandun taki sam czarownik jak i z ciebie, zaś Thorunn Brakk postąpiła racjonalnie i mądrze. Wyeliminowała groźnego fanatyka, nie jej wina, że nieskutecznie.
– Może według waszych reguł – zripostował Wielki Mistrz. – Według naszych ciąży na niej jedna z najpotworniejszych zbrodni. Nikt nie zna i nigdy nie pozna prawdy o moim bracie. Nie pozwolę na zhańbienie imienia Ynglingów. A Gundemar… po prostu mi przeszkadza.
– Ano tak – Solmundar pokiwał głową. – Zatem diuk przepadł. Niemniej Thorunn ci się wymknęła.
– Akurat! – parsknął Wielki Mistrz drwiąco. – Siedzi w lochach Górnego Zamku.
– Przekonamy się?
Dostojnik przymrużył oczy.
– To ma być żart? – zapytał bez wesołości. – Wcale nie śmieszny.
– Chodźmy do więzienia – zaproponował czarnoksiężnik, założywszy ręce na piersi. Na jego jastrzębiej twarzy malowała się przekora. – Sprawdzimy, czy się mylę.
Wielki Mistrz kazał podać sobie płaszcz i obaj z Solmundarem, który na powrót przedzierzgnął się w nijakiego jegomościa o niemożliwej do zapamiętania aparycji, podążyli na Górny Zamek, zgarbieni pod naporem szastającej śniegiem wichury. Na przewieszonym nad fosą moście o mało ich nie przewróciło, ale jakoś dobrnęli do nieco osłoniętego od wiatru dziedzińca starej twierdzy. Pochodnie, zwykle oświetlające drogę, pogasły, szli więc w wypełnionej śnieżną kurzawą ciemności, polegając wyłącznie na znajomości otoczenia.
– Niech to wszyscy diabli! – zaklął Asgeir. – Pogoda jak w piekle! – Otworzył drzwi więziennej strażnicy i nieledwie wpadli do wewnątrz, wepchnięci przez gwałtowny podmuch. Razem z nimi wleciał śniegowy tuman, wprawiając w dziki pląs języki palącego się w żelaznych koszach ognia. Płomienie przygięły się z sykiem i sypnęły skrami, a rozpędzony tuman zawirował na posadzce spiralą szybko topniejącej bieli.
– Nazywają cię Heljarskinn – szepnął złośliwie mag. – Powinieneś czuć się wybornie w piekielnej atmosferze.
– Ta ocena mojej osoby jest wybitnie niesprawiedliwa oraz mocno przesadzona – odwarknął Wielki Mistrz, po czym, używając całej siły ramienia, zatrzasnął drzwi, odcinając ich od rozszalałego żywiołu.
Wartownicy grzali się przy ogniu, poprawiając sobie zwarzone humory baryłką piwa. Widząc Mistrza, zerwali się z ław i wyprostowali karnie, jeden spiesznie kopnął baryłkę pod stół. Asgeir Yngling nie tolerował obijania się i picia na służbie.
– Urocze mamy popołudnie, bracia – przywitał się. Spostrzegł manewr z baryłką, lecz teraz zaprzątały go ważniejsze sprawy; tych patałachów obsztorcuje przy innej okazji.
– Tak jest, dostojny panie – bąknął niepewnie dowódca zmiany. Nigdy nie wiedział, kiedy Wielki Mistrz żartuje.
– Prowadź do wiedźmy Brakk – rozkazał Asgeir. Zdjął z głowy kaptur i otrzepał się ze śniegu.
– Tak jest – powtórzył templariusz, sięgając po łuczywo.
– Co z nią? Da radę jutro stawać przed sądem? – spytał Mistrz, gdy schodzili w mroczną czeluść podziemia.
– Nie bardzo wiem, dostojny panie – odparł dowódca. – Pan hersyr stangarholcki zabronił się do niej zbliżać. Przestrzegał, że jest niebezpieczna. Zanosimy jej żarcie, to i zerkniemy, ale z daleka, bo każdy się boi. Na chorą nie wygląda, chociaż w ogóle się nie odzywa ani nic nie je.
– Dobrze, zaraz zobaczymy.
Cuchnący korytarz rozbrzmiewał upiornym chórem krzyków, jęków i westchnień, ze ścian i sklepienia głośno kapała woda, zbierająca się w chlupoczące pod butami kałuże. Rzeka często podtapiała lochy, zwłaszcza jesienią i wiosną. Dowódca zatrzymał się przed okutymi drzwiczkami i odpiął od pasa pęk kluczy. Ręce mu zgrabiały; dość długo szukał właściwego, potem nie mógł przekręcić go w zamku.
– Prędzej – ponaglił Mistrz. Niecierpliwił się.
– Już, już, dostojny panie. – Dowódca nerwowo manipulował kluczem.
Drzwiczki zgrzytnęły i odchyliły się opornie, z celi buchnęło zgnilizną i jeszcze jakimś, niesprecyzowanym odorem. Asgeir zauważył, że Solmundar wysunął głowę i węszy niczym pies gończy, który zwietrzył trop.
– Poświeć – nakazał dowódcy.
Ten zszedł po kilku stopniach w dół, potrącając stojącą za progiem miskę z zastygłą polewką. Podniósł wysoko łuczywo: na wiązce zbutwiałej słomy siedziała kobieta w brudnej, podartej sukni; blask płomienia wyłuskał z ciemności jej skuloną sylwetkę z twarzą skrytą za skołtunioną zasłoną nierówno obciętych włosów.
– No i co? – w głosie Asgeira, gdy zwrócił się do swego towarzysza, grała nutka triumfu. – Wymknęła się?
– Wejdźmy do środka – mag wykonał zapraszający gest, puszczając dostojnika przodem.
Zeszli na dno lochu. Kobieta nie poruszyła się; wydawała się nieświadoma ich obecności lub kompletnie zobojętniała.
– Dotknij jej – szepnął mag, lekko pchnąwszy Asgeira w stronę uwięzionej.
– Uważaj, dostojny panie! – ostrzegł dowódca. Pochodnia zadrżała mu w dłoni, rzucając na ściany ciemnicy rozdygotane refleksy.
Asgeir machnął doń uspokajająco.
– Thorunn? – odezwał się, podchodząc do nieruchomo siedzącej kobiety.
Nie zareagowała. Wyciągnął rękę, zawahał się przez ułamek sekundy, po czym spróbował dotknąć jej włosów, lecz chwycił tylko powietrze.
– Co jest, do diabła?!
Ponowił próbę, niestety z identycznym rezultatem.
– Nie męcz się, jej tu nie ma – usłyszał głos czarnoksiężnika. – To awatar.
– Awa… co?
– Awatar. Magiczny sobowtór. Jak mówiłem, Thorunn ci się wymknęła. Widzisz? – Solmundar schylił się i podniósł coś z ziemi. – To posłużyło jej do stworzenia kręgu i przywołania opiekuna – roztarł między palcami dziwnie pachnący, szarawy proszek.
– Jakiego opiekuna? – zdumiał się Asgeir.
– Demona opiekuńczego. On ją wyprowadził i umieścił w celi awatara, żeby was zmylić i dać jej czas na ucieczkę.
Wielki Mistrz tupnął z wściekłością, po czym bluznął wiązanką, od której nawet oswojonemu z wulgarnym słownikiem dowódcy więdły uszy.
– To nie ja zawiniłem, dostojny panie – wykrztusił nieszczęsny templariusz. Zsiniał ze strachu i trząsł się tak, że ledwo mógł utrzymać łuczywo.
– A kto?! Ja?! – ryknął Asgeir. – Mieliście jej pilnować!
– Pilnowaliśmy… – zaskomlał przerażony podwładny.
– Chyba niezbyt skrupulatnie, skoro ktoś dostarczył jej niezbędne do rytuału akcesoria – mruknął Solmundar.
Asgeir znów zaczął kląć. Wyczerpawszy zasób brzydkich wyrazów, doskoczył do czarnoksiężnika i złapał go za połę płaszcza.
– Gdzie ona jest?! – wrzasnął. – Znajdź ją!
– Przestań się pienić. – Mag stanowczo uwolnił się od szarpiących nim rąk Ynglinga. – Nie potrafię odnaleźć Thorunn. Używa zaklęć maskujących, podobnie jak ja, żeby nie wyczuł mnie Adalstein – szeptał, nie chcąc być słyszanym przez strażnika. – Takiej tarczy nie sposób przeniknąć.
– Łżesz, czarci pomiocie – syknął berseker, błyskając ślepiami.
– Nie musisz mi wierzyć – Solmundar wzruszył ramionami. – To twój problem, nie mój, ale zapewniam cię, iż Thorunn jest raczej nie do odszukania.
– Psiakrew!
– Pogódź się z sytuacją, Asgeirze – poradził mu życzliwie czarnoksiężnik. – Wściekanie się niczego nie zmieni. Ostatecznie został ci jeszcze Gundemar d’ Ethandun. Na pociechę.
Obaj spojrzeli na awatara, który począł z wolna blednąć i rozpływać się. Był już niepotrzebny. Wkrótce na wiązce słomy leżały jedynie łańcuchy, żałośnie bezużyteczne.
Zośka, 2021 r.