Jako kobiecie brakuje mi…

1-DSC_0185-001

Jako kobiecie to w sumie mi niczego nie brakuje :), powiedziałabym nawet, że tu i ówdzie to mam nawet w nadmiarze :). Ale to też nie martwi, bo zapasy na ewentualność wojny mogą się przydać :).

Tak nie bardzo wiem, jak ten temat ugryźć, dlatego sobie żartuję. Może i powinnam na całkiem poważnie, ale nie wiem, czy dam radę.

Zaczęło się od tego, że dyskutowałyśmy po przeczytaniu wywiadu z Magdaleną Środą na temat feminizmu i na koniec wypłynęło takie oto zagadnienie, jak na starcie: czego brakuje mi jako kobiecie…

Udzielenie odpowiedzi na to pytanie musiałabym podzielić na dwa etapy: I – do momentu aresztowania i II – czas spędzony w więzieniu.

I. Prawdę mówiąc to niczego mi nie brakowało, bo robiłam, co chciałam i tak, jak chciałam, więc wtedy czułam się osobą spełnioną. Okazało się, że na chwilę zabrakło rozumu, rozsądku i czegoś jeszcze istotnego i trafiłam do więzienia. Ale choć to ważne braki, to teraz nie o nich.

Pracowałam, gdzie chciałam, a kiedy chciałam, to zmieniałam pracę na inną, uczyłam się też tego, czego chciałam.

W sumie to uważam, że istotne jest tylko to, aby robić wszystko zgodnie ze sobą.

Często ludzie dają się wepchnąć w jakieś ramy i tkwią w nich unieszczęśliwiają siebie i innych, a to bez sensu.

Ja na przykład nie nadaję się do tego, aby być matką czy żoną i dlatego nie jestem ani jedną, ani drugą.

Inna kobieta akurat w takich rolach czuje się spełniona i proszę bardzo, niech będzie gospodynią domową aż po grób. Nikt nikomu nie powinien narzucać, że taki a nie inny model życia jest dobry. Mnie drażni, kiedy słyszę, że ten czy inny (szczególnie, gdy to mężczyzna) twierdzi, iż jako kobieta powinna,:

1) rodzić dzieci

2) gotować

3) prać i sprzątać

4) być katoliczką (stosować zamiennie z 1)

5) „bzykać” się po bożemu i przy zgaszonym świetle…

Jeżeli ktoś tak chce bądź lubi, to niech sobie tak żyje i nic mi do tego. Chciałabym móc o sobie decydować od początku do końca, zgodnie z moimi przekonaniami i własnym, jak się to ogólnie nazywa, „sumieniem”.

Teraz z tą decyzyjnością jest trochę kulawo ;), choć w sumie na ile można, na tyle korzystam.

Żałuję, że nie mogę się kształcić – i tego tutaj brakuje mi jako kobiecie bardzo. Codziennej kąpieli też mi brakuje i możliwości posiadania perfum. Odosobnienia jeszcze bardziej niż perfum i możliwości gotowania tego, czego chcę, bo lubię szaleć w kuchni :).

Więzienie do tego jest, żeby odczuwać braki, ale jako kobiecie właśnie możliwości nauki i rozwoju pod tym kątem brak jest dla mnie dokuczliwy.

Małgosia

Czegoś jednak można „zazdrościć’’ skazanemu

 

 

Bardzo mi się podobają takie akcje, jak np. czytam jedną książkę tygodniowo, czy nie sypiam z kimś kto nie czyta… Oczywiście nie uczestniczę w nich w Internecie, bo nie mam do niego dostępu, ale fajne jest to, że jedna osoba – czasem zupełnie niechcący uruchamia lawinę i dołączają do niej całe rzesze ludzi. Dobrze jest się bawić takimi pozytywnymi zrywami czy raczej – porywami, skoro jeden porywa za sobą tłumy 🙂

Uwielbiam czytać, czasami śmieję się z siebie, że jestem uzależniona od czytania :). Bywa tak, że mam to lub tamto do zrobienia i w którymś momencie dnia stwierdzam, że muszę to odłożyć, bo chce mi się poczytać. To jest właśnie to, czego można zazdrościć skazanemu :). Skazany ma tak dużo wolnego czasu, że jeśli tylko lubi, może czytać, kiedy chce. Mogę przeleżeć cały dzień z książką albo dwa. Mogę czytać nie jedną książkę tygodniowo, a jedną dziennie – jeżeli daję rade to i dwie. Mogę czytać niemalże non stop!

To nie znaczy, że zapraszam do więzienia lubiących czytać – absolutnie nie. Ale gdy lubiący czytać już tu trafi, to pod tym względem ma swobodę, jakiej na wolności nie doświadczy :).

Ile razy musiałam wykorzystywać czas na dojazdy do szkoły lub pracy, aby przeczytać choć kilka rozdziałów książki… A teraz mogę czytać i czytać i czytać… Szkoda , że i tak nie przeczytam wszystkich książek, które są na świecie. To musiałoby być kosmiczne doświadczenie, ale niestety nieosiągalne dla zwykłego śmiertelnika :).

– Małgosia-

Nasz artbook

W zeszłym tygodniu przyszła do nas Beata Sosnowska. Jest rysownikiem i szkicownikiem, a co najważniejsze, jest wspaniałym człowiekiem, a jeszcze lepszym rozmówcą. Rysuje komiksy i muszę powiedzieć, że jest cholernie dobra w tym co robi. Odwiedziła nas, by pokazać nam naszą roczną pracę, artbooka.

Przyniosła wielką księgę, która była uwieńczeniem wszystkiego, czego dokonałyśmy na prowadzonych przez Beatę warsztatach. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że my same mogłyśmy coś takiego stworzyć.

Pierwsza strona artbooka, naszej kroniki zawierała myśli i pytania, jakie Beata sobie zadawała, zanim przyszła do nas po raz pierwszy. Jej przemyślenia, gdy przechodziła przez bramę tego przybytku. Co czuła w tym momencie. „I co, Beatko, nie było tak źle?”.

W artbooku były nasze komiksy, czyli historie, które są wymyślone przez nas, nasze skojarzenia, a także wszystko, co mamy w główkach

Mega – super – odlotowo. A to dlatego, że każda z nas miała wkład w to dzieło. Mimo że nie każda z nas ma talent do rysowania i nie tryskało profesjonalizmem i tak wszystkie chwytało za serce, bo było to nasze!

Ja osobiście nie mam żadnych zdolności manualnych, tym bardziej rysowniczych, jednak jestem z siebie dumna.

Po prostu: dziękówka, Beato!

Miśka 30

O „Pięknej starości” – dalej choć z innej strony


Pewnego przyjemnego dnia otworzyły się drzwi celi i dowiedziałyśmy się, że zaraz przyjdzie do nas nowa lokatorka, starsza pani, niewidoma.

Tak się złożyło, że dziadek mojej przyjaciółki był ślepy, a że słyszałam o nim całą masę fajnych opowieści, to doszłyśmy do wniosku, że i z tą staruszką sobie poradzimy, choć muszę zaznaczyć, iż żadna z nas nigdy w sposób profesjonalny nie zajmowała się osobami niewidzącymi.

Przyprowadzono więc panią A do naszej celi…. i już na starcie mnie lekko „sparaliżowało”, bo całą twarz miała mocno poparzoną, prawdopodobnie od kropli, które trzeba było jej aplikować do oczu. Pomijając to, miała jakoś dziwacznie obcięte włosy – jakby ktoś ostrzygł owcę i przestał w połowie roboty. Do tego mówiąc delikatnie, cuchnęła g****m – dosłownie. Opadły mi wtedy na start nie tylko ręce.

Od czegoś trzeba było zacząć, więc zorganizowałyśmy ubrania, żeby ją przebrać, a te śmierdzące uprać. Zniosłyśmy tego sporo i pominę, że pani nawet nie pomyślała, żeby przekazać podziękowania tym, które jej te ubrania oddały. Smarowałyśmy jej poparzoną twarz, obcięłyśmy włosy, żeby wyglądała jak człowiek, pod nas podawałyśmy pokrojone i rozdrobnione jedzenie. Nalewałyśmy wodę do mycia i wylewałyśmy po myciu, wcześniej wyjmując z tej wody mydło oblepione włosami łonowymi. Wycierałyśmy rozchlapaną wodę z podłogi. Podawałyśmy z szafki, co chciała i kiedy chciała. Prawdę mówiąc skakałyśmy przez cały dzień – czasami nie mogąc z braku czasu zająć się swoimi sprawami – przy pani A, jak służące przy jej wysokości.

Któregoś dni siedziałam i pisałam list do domu, gdy pani A zachciało się czegoś słodkiego, więc usłyszałam: „wyjmij mi markizy z szafki”. I pół biedy, że było to powiedziane tonem rozkazującym. Odpowiedziałam, żeby chwilkę poczekała, bo piszę list i jak skończę, to podam. Wtedy się zaczęło: że jak była w zakładzie, to płaciła papierosami i wszystko ktoś za nią robił od ręki. Zaczęło się we mnie gotować, ale jeszcze to przełknęłam, choć miałam ochotę odpowiedzieć, że tu ma za darmo służące 24 na dobę.

Tak się „pani starsza” rozbestwiła, że zaczęło mnie to drażnić. Skacze Potwór jak służąca i jeszcze źle. Doszło do tego, że łaziła i tłukła się po nocy, więc nie dosypiałyśmy i po pewnym czasie byłyśmy zmęczone podwójnie. Kiedy poprosiłyśmy, żeby nawet jeśli nie śpi, to po prostu nie chodziła, tylko leżała w łóżku, odpowiedziała: „dla mnie to bez różnicy, bo ja mam ciemną noc cały czas”.

I tak kropla do kropli, kapało do czary, aż którejś nocy zrzuciła kubek na podłogę budząc nie tylko nas, ale też sąsiadki z cel obok. Oczywiście, skoro nie śpię, to mam jej ten kubek podać, bo pić jej się chciało….

Najgrzeczniej, jak potrafiłam, powiedziałam, żeby sobie uklękła i wymacała kubek pod łóżkiem. I to się jej nie spodobało. Stwierdziła, że zadzwoni po dowódcę i wtedy jej kubeczek podniosę. Jedyne, co mi się wtedy podniosło, to ciśnienie i wiedziałam, że już niczego dla tego babsztyla nie zrobię.

Na drugi dzień została przeniesiona i już ktoś inny musiał się z nią męczyć.

W taki sytuacjach wolę być Potworem, niż zbierać tego typu „podziękowania”.

To pierwszy przykład mojego kontaktu z jakże „piękną starością”, a mam zamiar opisać zaledwie kilka przypadków, z którymi się tu zetknęłam, aby choć fragmentarycznie pokazać czytającym, skąd we mnie takie a nie inne spojrzenie na tą kwestię. Nie chodzi mi o to, aby się przed kimś tłumaczyć. Mam takie doświadczenia, jaki mam i mogę być Potworem – czasem lepiej się na tym wychodzi niż na byciu „świętą”.

Pozdrawiam, a ciąg dalszy nastąpi….

Małgosia